O buddyźmie zen słów kilka.

Kilka, bo tylko przez ,, chwilę,, praktykowałam ten rodzaj medytacji i spojrzenia na świat. Chodziłam do pobliskiego ośrodka zen i razem z innymi medytowałam, śpiewałam i słuchałam prowadzącego, który zawsze na koniec czytał nam coś ze zbioru nauk mistrza zen Seung Sahna.

Seung Sang i mnisi z Abbey of Our Lady of Gethsemani.


To właśnie on przyczynił się do założenia ( mam na myśli Seung Sahna, nie prowadzącego ) Buddyjskiego Stowarzyszenia Zen Kwan Um w Polsce w 1981 roku, a ja siedziałam w grupie praktykującej jego nauki.  Jak to się stało, że tam trafiłam? 

Zwyczajnie, popchnął mnie tam mój głód medytacji i jak zwykle książki, które czytałam. Były to: ,,Strzepując popiół na Buddę,,  Seung Sahna,   ,,Trzy filary zen,,  Philipa Kapleau,  ,, Zen świt na zachodzie ,,  tego samego autora,  ,, Oko nigdy nie śpi ,,  i książki Thich Nhat Hanha. Te ostatnie po prostu o zen życia codziennego, niekoniecznie o praktykowanym przeze mnie później Kwan Um.
Jak widzicie teoretycznie byłam świetnie przygotowana. Mniej więcej wiedziałam co to jest koan i jak się powinno siedzieć na poduszce i oczywiście czym jest i czym nie jest zen. Czego chcieć więcej. A jednak...

Wróćmy do początku. Było tak. Przez internet znalazłam najbliższą grupę zen i zadzwoniłam pod podany numer. Z drugiej strony odezwał się miły męski głos. Umówiliśmy się na dzień i godzinę. O spotkaniu z zen powiedziałam przyjaciółce, która tak jak ja interesowała się medytacją. Poza tym praktykowała buddyzm i była, jest ciekawską osobą. Obie chciałyśmy spróbować czegoś nowego i obie przybyłyśmy na miejsce spotkania. Pod podanym adresem znajdowała się jedna z wielu starych kamienic tuż przy głośnej ulicy i rynku z różnościami. Po starych rozklekotanych schodach weszłyśmy, nie pamiętam już, na drugie lub trzecie piętro. Wszędzie wysokie sufity i unoszący się w powietrzu zapach staroci i jakby kocich sików. Stare drewniane drzwi z donośnym dzwonkiem. 

Po chwili byłyśmy już w długim korytarzu przedpokoju. Tutaj zostawiłyśmy ubrania i buty. Na salę medytacyjną nie wchodzi się w butach. Droga na salę prowadziła przez obszerny pokój. Wisiały tu takie jakby kimona. Naprawdę nie wiem jak to się nazywało. Musiałyśmy to coś założyć przed wejściem na salę. 

Dla mnie najtrudniejsze było zawiązanie paska. Podobno wiąże się go jak krawat, a czy ja kiedykolwiek nosiłam krawaty. Na szczęście nasz wprowadzający w nauki zen przystojny facet pomógł mi ten pasek-krawat zawiązać. My miałyśmy krótkie ,,kimonka,, , a on dla odmiany całkiem długi strój też biały i do tego taką dziwną torbę na szyi. Przeczytałam tyle książek, ale nie wiem, co to było. Zen nie zajmuje się takimi szczegółami, albo ja zwyczajnie czegoś nie usłyszałam i nie zrozumiałam i dlatego teraz nie potrafię powiedzieć jak się, co nazywa. W każdym razie w końcu weszłyśmy na tę salę. W drzwiach trzeba było się odpowiedni ukłonić stającemu na przeciwko w drugim końcu sali posążkowi Buddy. Dopiero potem można było usiąść na jednej z wielu tworzących krąg poduszce. Na razie poduszki były puste. Medytujący mieli pojawić się później. My z przyjaciółką byłyśmy na tzw. wprowadzeniu w praktyczne techniki medytacji czyli mówiąc zwyczajnie co, gdzie i po co mamy robić.


Prowadzący powiedział nam krótko czym jego zdaniem jest zen. Do jakiego celu się dąży. Jak ważny jest czysty umysł, umysł dziecka, które niczego nie określa słowami i dzięki temu widzi świat, taki jakim jest.

Wprowadzenie bardzo mi się podobało. Było całkowicie zgodne z tym, co wyczytałam w książkach. Och, jaka wspaniała była mantra, jaką mieliśmy powtarzać w swojej głowie. Na wdechu czysty umysł, na wydechu nie wiem. Cudowne słowa. Byłam pełna entuzjazmu i z wielka radością przystąpiłam do medytacji formalnej, która zaczęła się później. Chwilę później, gdy przyszli pozostali, ci już wtajemniczeni w praktyczne sekrety zen. Dziwne było to, że kobiet było mało. Prawie wszyscy młodzi mężczyźni, bardzo przystojni i dlatego pomyślałam sobie, szkoda, że nie przyprowadziłam tutaj mojej drugiej przyjaciółki, tej, która wtedy wciąż jeszcze polowała na fajnego faceta. Ta, z którą byłam raczej napalona nie była, przynajmniej nie na nich tylko na medytację tak jak ja.

Zaczęło się. Najpierw niezrozumiałe śpiewy z ukłonami. Do tych śpiewów każdy dostał swój śpiewnik, ale mimo to śpiewanie nie było wcale łatwe. Trzeba było zachować odpowiedni rytm, podział samogłosek i szybkość. Ja nie nadążałam. Moja przyjaciółka też nie, ale jakoś tam śpiewałyśmy. Te pokłony to była istna gimnastyka czyli mogłyby zen praktykować tłuste kobiety w ramach odchudzania. Wstawanie siadanie i znów siadanie z pokłonem do ziemi. Nie da się tego opisać, to trzeba przeżyć. I wreszcie po tym wszystkim medytacja. Ulga, można odpocząć, ale nie można zasnąć, bo trzeba mieć oczy otwarte skierowane pod pewnym kątem w punkt na ziemi. Trudno dokładnie powiedzieć jak, bo nasz wprowadzający tłumaczył nam to bardzo ogólnikowo. Mistrza nie było, tylko prowadzący zwany starszym uczniem, chociaż niewątpliwe był młodszy od nas. Nie wiek się tu jednak liczy, tylko mądrość.

Ulga spokojnego siedzenia trwała krótko. Zaraz odezwało się ciało i umysł, który już naprawdę nie wiedział co w myślach powtarza jak bezrozumna katarynka. Protestował kręgosłup, protestowały nogi. Owszem można było wstać i medytować na stojąco, ale to nic nie dawało. Ciało i tak miało dość. Oczy też się męczyły wpatrywaniem w jakiś punkt leżący na podłodze. Widziałam skupione twarze na przeciwko. Najgorzej mieli ci z katarem, bo jak tu rozpraszać wszystkich brzmiącym w tej ciszy jak trąby jerychońskie wydmuchiwaniem nosa. Z drugiej strony nie można przecież siedzieć z kapiącym nosem, żeby nie zrobić małego jeziorka wokół siebie. Trudna sprawa. Takie i inne myśli chodziły mi po głowie i ta jedna najważniejsza, kiedy wreszcie będzie koniec. Czas wydłużył się do nieskończoności. Wniosek, jeśli czas Wam szybko mija, idźcie na zen i praktykujcie medytację. To naprawdę niezły sposób na zatrzymanie czasu. Nagle okazuje się, że jest go za dużo i nie wiadomo, kiedy się skończy. Pewnym urozmaiceniem były chwile kiedy prowadzący wstawał ze swojego miejsca tuż obok Buddy i rozpoczynał przechadzkę wokół nas. Chodził powoli przed nami i ta osoba, która czuła największe zmęczenie lub ból, gdy przechodził obok kłaniała się przed nim, a on w zamian poklepywał ją swoim kijem po plecach. Miał go oczywiście przy sobie, nie latał po sali w poszukiwaniu kija, piszę dokładnie jakby ktoś z Was miał tu jakieś wątpliwości, co do tego, gdzie kij się znajdował. Ja też skorzystałam z tzw. ,, dobroci,,  kija. Nie powiem, żeby mi to pomogło. Nadal bolało mnie całe ciało od siedzenia. Raz czy dwa, nie pamiętam dokładnie był spacer wokół sali. Medytacja chodząca tak to się mniej więcej nazywa. Byli tacy, którzy wtedy korzystali z okazji i dyskretnie uciekali do drugiego pokoju. Może nawet całkiem uciekali z całego budynku, ale wtedy ktoś musiał zamknąć za nimi drzwi, tak łatwo nie było. Uciekniesz sobie i zostawisz drzwi otwarte. W zasadzie dobrze, bo po co ktoś miałby ukraść moje rzeczy, a w czym bym wróciła do domu.

Wracajmy jednak do medytacji. Szłam za innymi razem z przyjaciółką, nie korzystając z możliwości ucieczki, bo niby dlaczego miałam uciekać. Jak już się tu znalazłam chciałam wytrwać do końca. Przyjaciółka dyskretnie pokazywała mi godzinę na zegarku. Naprawdę było późno. Powoli zbliżała się 9 wieczorem. Ciemno jeszcze nie było, bo trwało lato, ale jednak nie była to wczesna pora. Po kilku okrążeniach usiedliśmy, by medytować dalej na siedząco lub stojąco. Męka trwała jeszcze trochę. Prowadzący dał w końcu znać dzwonkiem, że to koniec medytacji. Jeszcze zaśpiewaliśmy tzw. wielką mantrę czy coś takiego, a potem prowadzący czytał nam fragment z książki ,, Strzepując popiół na Buddę,, naszego głównego mistrza Seung Sahna. Potem bez żadnych komentarzy na temat danego tekstu, mogliśmy wyjść z sali, rozebrać się z kimonek w drugim pokoju, ubrać się w przedpokoju i iść do domu. Wcześniej wszyscy znajomi gadali, ściskali się, a prowadzący pytał nas o wrażenia i zapraszał na herbatę. Niektórzy zostawali, ale my wtedy, zmęczone po pierwszej medytacji wróciłyśmy do domu.     

Na zewnątrz z całą siłą uderzyły mnie dźwięki, takie czyste wyraźne po tej ciszy, w której byłyśmy tyle czasu. Nawet przyjemniej teraz brzmiały niż wcześniej, gdy tu wchodziłyśmy przed 7 wieczorem. 

Tak, ten pierwszy raz z medytacją zen zrobił na mnie duże pozytywne wrażenie mimo bólu kręgosłupa i bólu mięśni. Ten ból nie był ważny. Można go było przezwyciężyć. Miałam zamiar kontynuować swoje bliskie spotkania z zen i przychodzić do ośrodka medytacji raz w tygodniu. Moja przyjaciółka też miała taki zamiar. Razem zawsze raźniej i wrażeniami można się podzielić. Obie chciałyśmy oświecenia. Obie podchodziłyśmy do tego bardzo poważnie i zaczęłyśmy medytować w domu po 30 minut codziennie. Najlepiej o stałej porze, ale wiadomo życie takie, a nie inne więc u nas było to o różnych i często w czasie spaceru z psem, bo ona i ja miałyśmy, mamy psy. Oczywiście nie zawsze był to nasz wspólny spacer, ale nie to akurat jest ważne. Na medytacje zen chodziłyśmy regularnie, zostając czasem na herbacie i rozmowie z innymi medytującymi. Mimo nękającego mnie bólu mięśni i kręgosłupa medytacja mi się podobała, bo czułam po niej większy spokój. Miałam wrażenie, że wreszcie robię coś, co ma sens i zaprowadzi mnie daleko w moim rozwoju duchowym. 

Sielanka jednak nie trwała długo. Najpierw się przeziębiłam. Może dlatego, że sala była kiepsko ogrzewana. Leciało mi z nosa drapało w gardle, ale jakoś sobie z tym radziłam. Chciałam dalej medytować. Z kolei mojej przyjaciółce wysiadały nogi. Kiedyś zamiast na poduszce siedziała na stołku. Trochę później do mojego przeziębienia dołączyły dziwne wrażenia związane ze wzrokiem. Na granicy wzroku zaczęły się pojawiać dziwne falujące migoczące linie. Pojawiały się często po medytacjach. Ja jednak starałam się nie zwracać na nie uwagi, zwłaszcza, że raz były, innym razem nie.


Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Tuż przed wigilią było jeszcze jedno spotkanie w ośrodku zen. Chciałam pójść a jednocześnie trochę mi się nie chciało. Nadal miałam katar, kaszel. Na sali wciążl było lodowato mimo włączonego grzejnika. Zaczęłam zadawać sobie pytanie mam iść czy nie. Mimo wszystko jestem wierzącą osobą, więc w sytuacjach, gdy nie wiem co zrobić, pytam o zdanie Boga. Teraz też zapytałam, a przede wszystkim o to, czy ten cały zen jest rzeczywiście dla mnie, czy rzeczywiście jest mi potrzebny. Wkrótce, możecie wierzyć albo i nie, dostałam odpowiedź i była ona bardzo dokuczliwa. Co się stało zapytacie? Niby nic takiego. Na spacerze z psem, biegnąc za nim potknęłam się o wystającą płytę chodnikową. Z całej siły walnęłam głową w chodnik. Podarłam swoje ulubione spodnie, rozbiłam rękę i kolano i kulejąc, prawie z płaczem wróciłam do domu.

Szybko okazało się, że moje obrażenia to tylko dodatkowy szczegół uboczny. Szczegół dość miły w porównaniu z tym, co dostałam w wigilijnym prezencie, prezencie od losu, Boga, od siebie, sama już nie wiem od kogo. Wieczorem zaczęłam wszystko podwójnie widzieć. Myślałam, że to tylko zmęczenie, ale następnego dnia, gdy otworzyłam oczy było to samo. Nie mogłam już czytać książek. Górna linijka wchodziła na dolną. Bezskutecznie szukałam pomocy u okulisty i neurologa. Badania łącznie z rezonansem mózgu niczego nie wykazały. Lekarze nie wiedzieli, co to może być. Okuliści trochę pocieszali, że normalny wzrok może wrócić, chociaż dla mnie to nie było żadne pocieszenie.

I tak moja przygoda z zen się skończyła. Na medytacje już nie wróciłam. Na początku nie mogłam, a potem już nie chciałam. Normalny wzrok pojawił się po około trzech, czterech miesiącach, gdy już prawie straciłam nadzieję, że kiedyś będzie tak jak dawniej.
Po tej długiej opowieści czas na wnioski. Zen jest fajny, owszem, ale nie dla każdego. Bardzo możliwe, że nie wszystkim w nauce i praktykowaniu medytacji wystarcza sam starszy uczeń. Nic tu mistrza nie zastąpi, bo tylko on może prawidłowo skorygować twoją postawę, to czy dobrze siedzisz i masz we właściwy sposób otwarte oczy. Ja z pewnością popełniłam jakiś błąd. Prawdopodobnie mistrz, by go zauważył i nadal chodziłabym na zen, a tak piszę tylko na blogu o swoich wrażeniach. O wrażeniach, które były dobre i złe.

P. S. Nie miałam zamiaru odradzać komukolwiek praktykę zen, ani krytykować to czym jest lub nie jest zen. Dla mnie na pewno nie jest to żadna szkodliwa sekta. Inni medytujący nie mają, nie mieli podwójnego widzenia, inaczej nie byłoby medytujących i zen nigdy by się w Polsce nie pojawiło. Moje uwagi są tylko moimi uwagami niczym więcej.

       

Komentarze

  1. Świetnie jest ten artykuł. Mam nadzieję, że będzie ich więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, już takich nie piszę, a ten wyjątkowo ma swoją wersję na moim drugim
      blogu Lubislowa pl. pod tym linkiem: https://lubislowa.pl/o-buddyzmie-zen-sow-kilka/
      Teraz piszę już tylko wiersze i inne formy literackie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty