Zagłada.
Moje ostatnie spotkanie z Lubisłową zaprowadziło mnie do miejsca Końce światów. Nazwa zgodna z przeznaczeniem. Na niebie już widać czarną chmurę, która za chwilę zakryje słońce. W powietrzu trzaskają elektryczne iskry. Chce zawrócić, ale wiatr pcha mnie i Lubisłowę do przodu.
Inaczej.
Nie tak to sobie wyobrażałam. Chmura nadchodzi. Zakrywa słońce. Krajobraz ciemnieje i ... Nic. Żadnych wybuchów, odgłosów trąb anielskich i tym podobnym efektów specjalnych jakie kojarzą się z zagładą.
- Może koniec świata został odwołany - myślę. Lubisłowa się uśmiecha. Chwyta moją rękę i już wiem, że nie. Rozpad się dzieje. Na razie w skali mikroskopijnej. Za chwilę, dwie w nieco większej, coraz bardziej olbrzymiej. Chmura rozpoczęła proces.
- Spójrz - Lubisłowa wskazuję ręką białe domy przed nami.
Widzę jak biel się rozkłada na pojedyncze, wędrujące w powietrzu atomy jakby płatki z dmuchawca. Na miejscu bieli tworzy się czerń. Czarne betonowe płyty stają jedna na drugiej. Pną się jak chwasty wysoko do nieba. Powoli zastępują dawne piękne budynki, jednopiętrowe siedziby ludzi i ich zwierząt.
- Wieżowce - stwierdzam, patrząc jak płyty tworzą gmachy.
- Zgadłaś - chwali mnie Lubisłowa.
- Nie zagłada, ale przebudowa - zauważam. - Prawie jak na moim osiedlu.
- Zagłady są różne.
- Ta akurat mieszkalna.
- Nie tylko. Rozejrzyj się uważnie.
Rozglądam się. Ścieżkę pod nogami zastępuje asfalt. Podobnie dzieje się z trawą i kwiatami.
- I co teraz? - pytam, choć znam odpowiedź.
- Oddzielimy jednych od drugich - potwierdza moje przypuszczenia Lubisłowa.
Selekcja.
Ludzi zauważam trochę dalej. Chodzą wokół pustego placu jakby dziury między wieżowcami. Jeden za drugim wędrują po zewnętrznej linii koła-zegara. Puste oczy, twarze i mechaniczne tułowia. Kobiety, dzieci, mężczyźni ukryci w czarnych fałdach ubrań długich do ziemi nieforemnych paskudnych.
- Wyglądają jak roboty przebrane w hidżaby - mówię do Lubisłowy.
- Oni już są przegrani.
- Czyli ich mamy z głowy - cieszę się, bo wcale nie mam ochoty podchodzić bliżej. Ci ludzie budzą niepokój i wstręt jak odpadki ze śmietnika.
- Tymi się zajmiemy - Lubisłowa pokazuje mi ręką wąskie przejście między blokami. Dopiero teraz zauważam, że ktoś tam stoi. Też ludzie, ale jacyś inni. Przede wszystkim pozbawieni dziwnych czarnych strojów, martwych oczu i twarzy.
- Jeszcze żywi - wyjaśnia Lubisłowa.
- I mamy ich dzielić? Jak? Na co? - krzyczę jakby mój krzyk mógł coś zmienić, powstrzymać selekcję.
- W głowie każdego zobaczysz wskazówkę - odpowiada Lubisłowa. Dziwię się, że nie traci panowania nad sobą. Znacznie lepiej niż ja odnajduje się w tej sytuacji.
- Pamiętam poprzednie selekcje, a ty nie - mówi mi, gdy zbliżamy się do pierwszych stojących przy wieżowcu ludzi.
Kobieta i mężczyzna. Oboje młodzi. Pewnie dopiero co skończyli szkołę średnią. Obejmują się. Całują. Wydaje się, że wcale nie zwracają na nas uwagi, dopóki nie stajemy tuż przed nimi. Wtedy mężczyzna odpycha od siebie kobietę. Odwraca się od niej. Udaje, że jej zna. Ona krzyczy, żeby jej nie zostawiał. Ciągnie go za rękaw. Bez skutku. W obliczu selekcji ich więź się nie liczy.
- Patrz uważnie na jego czoło - poucza mnie Lubisłowa. - Widzisz?
- Tak, białe porsche.
- A dalej jest jakiś człowiek albo zwierzę?
- Nikogo. Nie rozumiem czy to znaczy, że ...
- Nigdy nikogo nie kochał, więc niech idzie bawić się do piaskownicy.
- Co takiego?
Zdziwiona patrzę jak Lubisłowa pokazuje mężczyźnie drogę, chodnik skręcający w stronę placu zabaw dla dzieci.
- Nie dorósł - wyjaśnia mi Lubisłowa. - Musi tu jeszcze posiedzieć.
Wkrótce okazuje się, że towarzyszka mężczyzny też nie dorosła, a za nimi cała masa innych kobiet, mężczyzn, dzieci. Wszyscy idą w tym samym kierunku. Każdy w głowie trzyma jakiś przedmiot, jeden, dwa lub kilka. Zdarzają się też idee, pomysły, pasje, które jak rak rosną i wypełniają mózg.
- Co by było, gdyby je usunąć? - pytam Lubisłowy.
- Nic, wewnętrzna pustka.
- I dlatego idą na plac zabaw?
- Tak. Muszą zacząć wszystko od nowa.
- Tutaj?
- Tak.
Rowy.
Nadchodzą, gdy już tracę nadzieję, że kogokolwiek skieruję w inną niż plac zabaw stronę. Niby zwyczajni. Z pozoru niczym się nie różnią. Jednak ich głów nie sposób prześwietlić. Bezskutecznie wpatruję się w czoła.
- Co teraz? - pytam Lubisłowy.
- Pójdą do rowów - odpowiada.
- Gdzie?
- Tam.
Jeszcze jeden wcześniej nie zauważony przeze mnie szczegół krajobrazu. Przed wieżowcami ciągną się jak głębokie rany koryta w ziemi. Od tych naturalnych, w których płynie woda, różnią je schody. Ludzie idą nimi jakby do samego wnętrza świata. Stąd, gdzie stoję, nie widać końca stopni.
- Dokąd one prowadzą? - jestem ciekawa.
- Do światów pod tym światem.
- Do piekła?
- Czy pod jest tylko piekło? - Lubisłowa się śmieje.
- Nie wiem, dlatego pytam.
- Nie do piekła.
Z twarzy ludzi próbuję odgadnąć co sprawia, że muszą iść do rowów, a nie na plac zabaw. Czym się różnią od swoich poprzedników? Czy chodzi o odbijające się w oczach światło? A może o kolor, który przez chwilę widzę wokół każdego? U jednych zielony, u innych niebieski, czerwony, pomarańczowy, żółty, fioletowy.
- Zbliżamy się do końca - informuje mnie Lubisłowa. W jej słowach słychać ulgę i radość.
- Wracamy - ja też się cieszę. Ten świat mi się nie podoba. Obiecuję sobie, że już nigdy więcej nie pójdę z Lubisłową do miejsca zagłady. Nigdy więcej żadnej selekcji.
Buntownik.
Pojawia się za ostatnimi ludźmi rowów, jak ich w myślach nazywam. Ubrany w zasłaniający twarz czarny kapelusz i czarne długie kalosze. Do tego żółte getry i zielony dres z kapturem oraz zrobiony na drutach pomarańczowy szalik. Dziwny i rzucający się w oczy osobnik w przeciwsłonecznych turkusowych okularach. Nie muszę patrzeć na niego, by wiedzieć, że nigdzie nie pasuje i za chwilę wszystko zniszczy. Jakby dodatkowy wysłannik zagłady. Czuję jak włosy na skórze stają mi dęba, gdy podchodzi bliżej. Serce staje w gardle jak kamień.
- Teraz ja z wami skończę - odzywa się kobiecy głos.
Zanim zdążę się zdziwić, że on to ona, a może jedno i drugie, buntownik wyciąga z kieszeni pistolet. Mierzy nim w moje czoło. Naciska spust.
P. S. I co dalej? Co przetrwało, a co zostało zabite? Jesteście ciekawi?
Inaczej.
Nie tak to sobie wyobrażałam. Chmura nadchodzi. Zakrywa słońce. Krajobraz ciemnieje i ... Nic. Żadnych wybuchów, odgłosów trąb anielskich i tym podobnym efektów specjalnych jakie kojarzą się z zagładą.
- Może koniec świata został odwołany - myślę. Lubisłowa się uśmiecha. Chwyta moją rękę i już wiem, że nie. Rozpad się dzieje. Na razie w skali mikroskopijnej. Za chwilę, dwie w nieco większej, coraz bardziej olbrzymiej. Chmura rozpoczęła proces.
- Spójrz - Lubisłowa wskazuję ręką białe domy przed nami.
Widzę jak biel się rozkłada na pojedyncze, wędrujące w powietrzu atomy jakby płatki z dmuchawca. Na miejscu bieli tworzy się czerń. Czarne betonowe płyty stają jedna na drugiej. Pną się jak chwasty wysoko do nieba. Powoli zastępują dawne piękne budynki, jednopiętrowe siedziby ludzi i ich zwierząt.
- Wieżowce - stwierdzam, patrząc jak płyty tworzą gmachy.
- Zgadłaś - chwali mnie Lubisłowa.
- Nie zagłada, ale przebudowa - zauważam. - Prawie jak na moim osiedlu.
- Zagłady są różne.
- Ta akurat mieszkalna.
- Nie tylko. Rozejrzyj się uważnie.
Rozglądam się. Ścieżkę pod nogami zastępuje asfalt. Podobnie dzieje się z trawą i kwiatami.
- I co teraz? - pytam, choć znam odpowiedź.
- Oddzielimy jednych od drugich - potwierdza moje przypuszczenia Lubisłowa.
Selekcja.
Ludzi zauważam trochę dalej. Chodzą wokół pustego placu jakby dziury między wieżowcami. Jeden za drugim wędrują po zewnętrznej linii koła-zegara. Puste oczy, twarze i mechaniczne tułowia. Kobiety, dzieci, mężczyźni ukryci w czarnych fałdach ubrań długich do ziemi nieforemnych paskudnych.
- Wyglądają jak roboty przebrane w hidżaby - mówię do Lubisłowy.
- Oni już są przegrani.
- Czyli ich mamy z głowy - cieszę się, bo wcale nie mam ochoty podchodzić bliżej. Ci ludzie budzą niepokój i wstręt jak odpadki ze śmietnika.
- Tymi się zajmiemy - Lubisłowa pokazuje mi ręką wąskie przejście między blokami. Dopiero teraz zauważam, że ktoś tam stoi. Też ludzie, ale jacyś inni. Przede wszystkim pozbawieni dziwnych czarnych strojów, martwych oczu i twarzy.
- Jeszcze żywi - wyjaśnia Lubisłowa.
- I mamy ich dzielić? Jak? Na co? - krzyczę jakby mój krzyk mógł coś zmienić, powstrzymać selekcję.
- W głowie każdego zobaczysz wskazówkę - odpowiada Lubisłowa. Dziwię się, że nie traci panowania nad sobą. Znacznie lepiej niż ja odnajduje się w tej sytuacji.
- Pamiętam poprzednie selekcje, a ty nie - mówi mi, gdy zbliżamy się do pierwszych stojących przy wieżowcu ludzi.
Kobieta i mężczyzna. Oboje młodzi. Pewnie dopiero co skończyli szkołę średnią. Obejmują się. Całują. Wydaje się, że wcale nie zwracają na nas uwagi, dopóki nie stajemy tuż przed nimi. Wtedy mężczyzna odpycha od siebie kobietę. Odwraca się od niej. Udaje, że jej zna. Ona krzyczy, żeby jej nie zostawiał. Ciągnie go za rękaw. Bez skutku. W obliczu selekcji ich więź się nie liczy.
- Patrz uważnie na jego czoło - poucza mnie Lubisłowa. - Widzisz?
- Tak, białe porsche.
- A dalej jest jakiś człowiek albo zwierzę?
- Nikogo. Nie rozumiem czy to znaczy, że ...
- Nigdy nikogo nie kochał, więc niech idzie bawić się do piaskownicy.
- Co takiego?
Zdziwiona patrzę jak Lubisłowa pokazuje mężczyźnie drogę, chodnik skręcający w stronę placu zabaw dla dzieci.
- Nie dorósł - wyjaśnia mi Lubisłowa. - Musi tu jeszcze posiedzieć.
Wkrótce okazuje się, że towarzyszka mężczyzny też nie dorosła, a za nimi cała masa innych kobiet, mężczyzn, dzieci. Wszyscy idą w tym samym kierunku. Każdy w głowie trzyma jakiś przedmiot, jeden, dwa lub kilka. Zdarzają się też idee, pomysły, pasje, które jak rak rosną i wypełniają mózg.
Autor: Miguel Vallinas. |
- Co by było, gdyby je usunąć? - pytam Lubisłowy.
- Nic, wewnętrzna pustka.
- I dlatego idą na plac zabaw?
- Tak. Muszą zacząć wszystko od nowa.
- Tutaj?
- Tak.
Rowy.
Nadchodzą, gdy już tracę nadzieję, że kogokolwiek skieruję w inną niż plac zabaw stronę. Niby zwyczajni. Z pozoru niczym się nie różnią. Jednak ich głów nie sposób prześwietlić. Bezskutecznie wpatruję się w czoła.
- Co teraz? - pytam Lubisłowy.
- Pójdą do rowów - odpowiada.
- Gdzie?
- Tam.
Jeszcze jeden wcześniej nie zauważony przeze mnie szczegół krajobrazu. Przed wieżowcami ciągną się jak głębokie rany koryta w ziemi. Od tych naturalnych, w których płynie woda, różnią je schody. Ludzie idą nimi jakby do samego wnętrza świata. Stąd, gdzie stoję, nie widać końca stopni.
- Dokąd one prowadzą? - jestem ciekawa.
- Do światów pod tym światem.
- Do piekła?
- Czy pod jest tylko piekło? - Lubisłowa się śmieje.
- Nie wiem, dlatego pytam.
- Nie do piekła.
Z twarzy ludzi próbuję odgadnąć co sprawia, że muszą iść do rowów, a nie na plac zabaw. Czym się różnią od swoich poprzedników? Czy chodzi o odbijające się w oczach światło? A może o kolor, który przez chwilę widzę wokół każdego? U jednych zielony, u innych niebieski, czerwony, pomarańczowy, żółty, fioletowy.
- Zbliżamy się do końca - informuje mnie Lubisłowa. W jej słowach słychać ulgę i radość.
- Wracamy - ja też się cieszę. Ten świat mi się nie podoba. Obiecuję sobie, że już nigdy więcej nie pójdę z Lubisłową do miejsca zagłady. Nigdy więcej żadnej selekcji.
Buntownik.
Pojawia się za ostatnimi ludźmi rowów, jak ich w myślach nazywam. Ubrany w zasłaniający twarz czarny kapelusz i czarne długie kalosze. Do tego żółte getry i zielony dres z kapturem oraz zrobiony na drutach pomarańczowy szalik. Dziwny i rzucający się w oczy osobnik w przeciwsłonecznych turkusowych okularach. Nie muszę patrzeć na niego, by wiedzieć, że nigdzie nie pasuje i za chwilę wszystko zniszczy. Jakby dodatkowy wysłannik zagłady. Czuję jak włosy na skórze stają mi dęba, gdy podchodzi bliżej. Serce staje w gardle jak kamień.
- Teraz ja z wami skończę - odzywa się kobiecy głos.
Zanim zdążę się zdziwić, że on to ona, a może jedno i drugie, buntownik wyciąga z kieszeni pistolet. Mierzy nim w moje czoło. Naciska spust.
P. S. I co dalej? Co przetrwało, a co zostało zabite? Jesteście ciekawi?
Pisz. Tyle powiem.
OdpowiedzUsuńDziękuję:)
UsuńNie ma ani początku ani końca...
OdpowiedzUsuńTeż bym chciała, żeby tak było.
UsuńDobre. Mocne i jakie prawdziwe wbrew pozorom...
OdpowiedzUsuńDziękuję Beato:)
Usuń