Dzienniki Pelagiusza Latawca.

Ja to mam szczęście, pomyślałam, gdy przez otwarte okno razem z wiatrem wpadł do pokoju czarny notes. Wcale nie pusty, ale zapisany. Na stronie tytułowej złote litery wrzeszczą: Dzienniki Pelagiusza Latawca. Ciekawe, co to za jeden i dlaczego jego dzienniki znalazły się na mojej podłodze?


Podróży dzień pierwszy.

Jak zwykle wszystko zaczyna się od snu. Cofam się w nim o trzydzieści lat i staję się ośmioletnim chłopcem. Na dużej obcej i jednocześnie skądś znanej łące puszczam niebieski latawiec. Pogoda idealna. Świeci słońce, a wiatr delikatnie pcha latawiec po niebieskim niebie. Czuję, że wystarczy podskoczyć, by unieść się i pofrunąć w ślad za nim. Skaczę, lecz zaraz ktoś mnie chwyta i ściąga na ziemię. Z przerażeniem odkrywam, że to ja obecny ściągam siebie młodszego. Sen wyrzuca mnie na brzeg jawy.

Nie muszę się pakować. Wystarczy, że udam się do pewnego tajnego miejsca, żeby wyruszyć dalej do krainy cudów, gdzie znów przeżyję mnóstwo przygód, gdzie zapomnę kim jestem i kim byłem, stworzę siebie od nowa z samych bohaterskich cech.

Póki co wymykam się na palcach z domu. Wyszedłbym przez okno, ale zbyt wysoko. Mieszkam na dziesiątym piętrze starego, szarego wieżowca. Mam nadzieję, że żaden z sąsiadów mnie nie widzi. Na wszelki wypadek ukrywam się pod szerokim czarnym płaszczem, kapeluszem, szalikiem i kocem. Dobry, praktyczny kamuflaż. Do człowieka-namiotu nikt nie podejdzie. Poza tym o tej porze na ulicach mało kto się kręci. Zegar w telefonie pokazuje czwartą nad ranem. Moje osiedle śpi albo bawi się w innym miejscu, nie tu i nie teraz.

Przechodzę na drugą stronę ulicy, tę zastawioną małymi i większymi sklepami głównie z jedzeniem i ubraniami. Dwa kioski z gazetami, jadłodajnia, bank, dalej w głębi szkoła i przedszkole. Skręcam w lewo koło szkolnego boiska. Za boiskiem przy ulicy mała studzienka. Tutaj się zatrzymuję. Zrzucam z siebie koc, płaszcz, kapelusz i zakładam nowe przebranie - strój pracownika kanalizacji. Ubrany w robocze spodnie i kurtkę schodzę w dół do kanału, który prowadzi mnie prosto do miejsca zero, początku i końca wszystkich moich podróży.

Dzień drugi.

Po przekroczeniu granicy między światami: magicznym i realnym, spotykam wróżkę Lusię. Wolałbym jej nie spotykać. Jest straszną marudą i od razu zaczyna mi narzucać swój plan:
- Polecimy po dzieci, a potem udamy się na wyspę.
- Na jaką wyspę? - oburzam się, bo chcę jak najszybciej znaleźć się w swojej krainie cudów i marzeń.
- Nie wiesz? - krzywi się Lusia. - Przygodolandia.
- Może ty tam polecisz, a ja zostanę tutaj.
Niepotrzebnie to powiedziałem. Lusia tupie nogami, wywołując chmurę piaskowej burzy. Drobne ziarnka wlatują mi do oczu, uszu, osiadają na języku, kąsają całe ciało.
- Dobra, zrobimy jak chcesz - krzyczę i od razu wszystko się uspakaja. Zrozumiałem lekcję. Nie ja tu rządzę, ale Lusia mała dziewczynka-motyl.
- Muszę się jej jakoś pozbyć - myślę, a ona patrzy na mnie jakby czytała w moich myślach.

Dzień trzeci.

Nie mam już prawie wcale czasu dla siebie i swoich dzienników. Jak tylko biorę pióro do ręki, Lusia staje obok i rzuca kolejne rozkazy: zrób to, zrób tamto. Nawet fakt, że znów jestem chłopcem i potrafię latać ani trochę mnie nie pociesza. Bo co z tego, że posiadam niezwykłe moce, jeśli Lusia dysponuje większą potęgą. W dodatku zaczarowała dzieci, z którymi lecimy na wyspę. Zaraz na samym początku dała im do wypicia magiczny sok i teraz widzą to, co Lusia chce, żeby widziały. Mnie jako dzielnego chłopca, a Lusię jako dobrą, piękną wróżkę. Koń by się uśmiał jakbyśmy mieli konia. 

Dzień czwarty.

Dotarliśmy na wyspę. Powiedziałbym wreszcie, gdybym czuł się tu dobrze. Niestety wydaje się, że wpadłem jak śliwka w kompot albo lepiej z deszczu pod rynnę. I nie wydaje się, naprawdę wpadłem.

Wkoło biegają wrzeszczące, przebrane za Indian dzieciaki. W lasach ukrywają się prawdziwi Indianie ludożercy, wampiry, wilkołaki, czarownice. Po morzu wokół wyspy pływają piraci. Jeden z nich najgroźniejszy poluje na mnie. Jakby tego było mało wszędzie pełno dziwnych zwierząt: kilkumetrowe pająki, gadające od rzeczy krokodyle, węże ciągnące się kilometrami, żyrafy jedzące wszystko jak leci, żółwie noszące na grzbietach budziki i sam już nie wiem co jeszcze.

Lusia każe mi się bić z każdym. Organizuje mniejsze i większe walki. Przeważnie wygrywam, ale i tak mam dość. Coraz częściej myślę o ucieczce. Dłużej tu nie wytrzymam na pewno.

Dzień piąty ostatni.

Chyba znalazłem sposób jak się stąd wynieść. Gdy zbierałem w lesie chrust na ognisko, zobaczyłem w trawie studzienkę kanalizacyjną. Myślę, że właśnie tędy wyjdę. Tędy wszedłem i tędy sobie pójdę, o ile Lusia wcześniej mnie nie zabije.

Noc. Wszyscy śpią. Uciekam. 

Nie wierzę, że idzie mi tak prosto, nikt mnie nie goni. A jednak, kiedy zbliżam się do granicy światów nagle przede mną pojawia się Lusia. Z wrażenia padam na kolana jakbym chciał ją błagać o wybaczenie albo udawać, że ją błagam.

- Zdradziłeś mnie i swoją drużynę - o matko, o czym ona gada, jaką drużynę? Ta kupa dzieciaków to moja drużyna?
- Zostaniesz za to ukarany - Lusia wymierza we mnie swój palec jakby rzucała jakieś zaklęcie, a może rzuca zaklęcie. Nie wiem. Oddycham z ulgą, gdy znika i nic się nie dzieje. Mogę iść dalej. 

Wkrótce oślepia mnie rzeczywistość i okazuje się, że niepotrzebnie się cieszyłem. Miejsce, do którego wkroczyłem to oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego, a ja tu jestem jednym z jego pacjentów. Gdzieś obok słyszę śmiech Lusi.

 
P. S. Inspiracją dla tej opowieści było zadanie z grupy pisarskiej: Pisarskie Olśnienia, które polegało na przerobieniu bajki i użyciu określonego gatunku. Każdy uczestnik miał podaną bajkę i gatunek. Potem wszyscy zgadywali, jaka bajka stała się pierwowzorem. Ciekawa jestem, czy widzicie w mojej opowieści znaną bajkę i jeśli tak to jaką.

 

 


Komentarze

  1. Widziałabym tutaj dziennik, być może Piotrusia Pana?

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz bardzo ciekawy styl. Opowiadanie wciąga. Chce jeszcze. Też lubię pisać i wymyślać inne światy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty